piątek, 20 lutego 2015

Chris na premierze: Anioł śmierci - Nieznośny brak inwencji


Gdybym miał zsumować film w jednym słówku, użyłbym określenia, którym posługują się studenci szkoły filmowej, brzmi ono: ,,stylóweczka''. Bo otóż Anioł śmierci pretenduje do miana klasycznych, stylowych house horrorów. I na tym mógłbym zaprzestać, bo dalsze dywagacje i próba podniesienia filmu do rangi sztuki - mija się z celem. Problemów jest cała masa i to dość powszechna w tym gatunku. Zabrakło odwagi twórczej, promienistych pomysłów, które by tchnęły jakość w skostniały system grozy. Po seansie krzyczałem z bólu ,,dlaczego to jest takie automatyczne, z marszu - jakby reżysera goniły terminy i koniecznie musiał wydać nowe dzieło''.


Anioł śmierci zawędrował do Londynu. Trwa wojna. Zagrożone dzieci wybierają się w podróż na wieś z opiekunami. Bezpiecznie przyjeżdżają pociągiem do miejsca docelowego. Posiadłość Eel Marsch to taki zły wujek, który nie oferuje prezentów, bo kocha straszyć małe niewiniątka. Dom jak dom - ,,ożywa'', podgląda, śledzi i płata mało zabawne figle. Uprze się prześladować nieszczęśliwców. Głównymi bohaterami obdarowuje Edwarda (nielubianego chłopca) i Evę Parkins, która dba o jego bezpieczeństwo. 

Sielanka trwa krótko. Dzieciaki się rozpakowują, bawią w chowanego, wzajemnie się adorują lub nie cierpią. I nagle łup! Jakieś tajemnicze zło pochodzące z wewnątrz budynku budzi się do życia, chcąc ,,porwać'' w ramiona Edwarda. I jeśli dotrwaliście do tego momentu, wiemy już jak przebiegnie fabuła. Anioł śmierci to leniuch, który nie potrafi mówić własnym językiem, powtarza to, co usłyszał od mistrzów grozy z Wielkiej Brytanii. Powielając zagrywki ze szkoły hiszpańskiej. Sam zamysł umieszczania dzieci w wielgachnym, ponurym domu, gdzie do piwnicy nikt by nie chciał zaglądać: brzmi jak Inni czy Sierociniec. Reżyser jest szczery i komunikuje, że nie zamierza wyrwać się z kinofilskiej sztuki dla sztuki. 




Oto prezentuje drzwi, które magicznym sposobem same się otwierają. Muzyka nabrzmiała od Dolby Surround aż uszy krwawią. Gdzieś przechadza się nieznajoma postać, która do perfekcji opanowała zabawę w berka. A to niby z zaskoczenia wyfrunie jakieś straszydło lub lalka przeszyje człowieka wzrokiem. I do tego okropny, beznamiętny romans między Evą a lotnikiem, którzy poznają się nim odjadą na odludzie. Koszmar słuchać ich dialogów. Miast przechodzących ciarek po drażliwych częściach ciała, film straszy naiwnością i scenami, które oglądaliśmy wielokrotnie w europejskim lub azjatyckim kinie. Plus jest taki, że będzie to dobra zabawa i powód do śmiechu, dla tych, którzy z filmami grozy są za pan brat. 

Anioł śmierci zapowiadał się na podskórny wybieg z kapci. Imponuje mglisty pejzaż, zabrudzone, błotniste otoczenie z cmentarzem, który wygląda jak po bombardowaniu. Czy film mówi o czymś, co nadawałoby głębi obrazu? Nic takiego. Gawędzi o rzeczach prostych: o niemożności pogodzenia się z przeszłością i naznaczoną traumą (a tą ma każdy). Tylko pytanie, ile razy już to widzieliśmy? Anioł śmierci to pogoń za powtórkami i fascynacja kliszą. Szkoda, że nie skorzystał z głuchego telefonu - może by popełnił gafę i powiedział coś od siebie. 



0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz