wtorek, 23 września 2014

Sin City 2: Damulka warta grzechu - Dziewięć lat czekania na marne


Po premierze części pierwszej z wysokimi oczekiwaniami liczyłem na sequel. Lata mijały, powtórzyłem seans. Damulka warta grzechu pojawia się w momencie, gdy efekty specjalne rzutują na sukces kasowy. Nietuzinkowa oprawa ,,graficzna'', wręcz komiksowa stała się symbolem, którego trudno pomylić z innym filmem niż Sin City. Po zaledwie półtorej godziny wiem na bank, że nie powrócę do niej, jak do Miasta Grzechu (bo tak brzmiał podtytuł części pierwszej). Dlaczego? Odpowiedź jest banalna. Posłuchajcie. 

Fabuła, która będzie krążyć wokół damulki jest traktowana jako centrum. Poboczne wątki zostają rozwikłane w pół godziny, zaraz po tym, jak wątek główny zostaje jawnie zakończony. Mamy do czynienia z miksem starych porachunków z czymś, co jeszcze nie było do tej pory w tej duologii. Spotkamy zarówno postacie znane i te, które debiutują w mieście, gdzie bezprawność jest normą. Od razu wiemy, że wydarzenia nie są posegregowane chronologicznie i stąd wniosek, iż kilka faktów dzieje się przed częścią pierwszą. Taka plątanka sequela z prequelem. 




Dwight, detektyw-fotograf poluje z polaroidem na zdeprawowanych bogaczy, których pragnie zniszczyć. Jego życie staje się bardziej skomplikowane, gdy spotyka Avę - dawną miłość, kobietę boginię, która swym kusicielskim wdziękiem otumania mężczyzn głodnych jej ciała. Pomaga Avie, ale ta znana z wyrachowanego kłamstwa sprawia, że Dwight staje się ofiarą, przez co zostaje ścigany przez policję. W ten sposób do akcji będzie mógł wkroczyć Marv - Mickey Rourke w tej roli wypada najlepiej z całej obsady. 




W tej kilku wątkowej historii jest nawał dialogów, które dla mnie okazały się męczące z minuty na minutę. Słowa wycedzane przez aktorów są tak nacechowane myślami, że nie ma chwili na to, aby złapać powietrze. Brakuje napięcia - wszystko zostało oparte o przewidywalną przemoc. Znacznie za łatwo wychwytać jest, jak przebiegać będzie akcja - zazwyczaj polega to na jednym chwycie; wystarczy, że ktoś komuś zaszkodzi lub zniszczy życie i od razu wiadomo, że poleje się krew. Ludzie, to działa na średniometrażowy film. Po wielorakiej, nieprzerwanej młódce, która wylewa się z czarno-białych ujęć takie coś nie wzbudza emocji, co najwyżej oburzenie. 

Twórcy odtwarzają zdartą płytę, która już ledwie zipie. Bajery współczesnej technologii są najbardziej na plus - podobają mi się płynne przejścia z przemyśleń na pościg albo jak akcja zwalnia, gdy kamera ląduje na boczną uliczkę. Świetnie wygląda zabawa kolorem - kobiety częściej mają ,,pomalowane'' płaszcze lub włosy, no i usta - czerwień wbija się w tą zredukowaną kolorystykę, ale to już widziałem w części pierwszej. Super, że postanowiono na gwiazdy filmowe, ale nie potrafią swojego talentu wykorzystać - a Bruce Willis to kompletna pomyłka, choć musiał się pojawić, gdyż był ważną postacią w Mieście Grzechu. Plus dla Gordona-Levitta, za umiejętność przedstawienia, jak zachowuje się cwaniaczek.




Cieszę się z powrotu ślicznotek ze Starego Miasta, Nancy, którą tak pokochałem w pierwowzorze, tutaj niestety potraktowano ją jak nic nie wartą lalkę - sprowadza się do machania ciałem przed lubieżnymi mordami w barze. Jest szaro, warunki na przeżycie są w fatalnym stanie, nie ma niezdeprawowanej władzy - przywykłem. Tylko, że widzicie, pod pretekstem zemsty nie ma absolutnie niczego, co sprowadzałoby do głębszego namysłu - w przeciwieństwie do części pierwszej. Strona audiowizualna jest zasłoną dymną, która ma za zadanie przesłonić nam pustotę scenariusza.

Pomijając już komiks, który napisał Frank Miller i był odpowiedzialny za film Damulki wartej grzechu (pracował jako drugi reżyser bazując na własnym tekście) spodziewałem się po nim czegoś... lepszego, tak, to chyba dobre słowo. Kilka scen jest fajnie zainscenizowanych, ale nie mogę przeboleć faktu, że nastąpił regres fabularny. Cała ta spektakularność nie robi wrażenia, gdyż nie ma w niej duszy. Dusiłem się w niej, jak ci, którzy po raz pierwszy zajrzeli do zadymionych knajp przez wielgachne cygara. Straszne jest to, że miałem ochotę odejść od ekranu i darować sobie seans, ale że nie lubię kończyć filmu zanim się nie skończy - trochę na przymus musiałem dotrwać do napisów końcowych. Bo jeśli macie iść do kina, tylko po to, żeby oglądać nagą Evę Green - lepiej zaoszczędzić kasę i poczekać na premierę nowego filmu Davida Finchera, bo on z reguły nie ma wpadek. 






0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz