piątek, 6 czerwca 2014

Chris na premierze: Na skraju jutra - Dzień świstaka wypełniony gorącym żelazem



Na skraju jutra to przykład idealnej hollywoodzkiej produkcji. Z lekka rozczarowującym zakończeniem. Z tym, że nie wychwala działań militarnych - tylko podczas puszczanych wiadomości na antenie wygląda to bosko, pięknie, kunsztownie i bez skazy. Gdy zaglądamy do wnętrza szeregów żołnierzy, okazuje się, że wojska toczy rak i bezduszna bezwzględność - wojacy nie mają nic do powiedzenia i zostają wysłani na rzeź, nie wiedząc, jak przechytrzyć przeciwnika.

Są wybuchy, eksplozje i bombowe fajerwerki, na drugim planie świśnie coś od czasu do czasu, ktoś rzuci dowcip przed ratowaniem ludzkości, który bawi tylko za pierwszym razem (za to w sali kinowej najczęściej miałem uśmiechniętą twarz - (super)bohater ekranowy ma u mnie plusa, to on jest tego sprawcą). Innym razem będziemy chcieli uważać, że oglądamy zajebisty film (wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać)! Po chaotycznym wstępie nadeszło spełnienie.


Główny bohater ma na imię Cage, jest oficerem - a właściwie to nim był. Sprytnie zostaje zdradzony przez wyższe władze stając się podrzędnym szeregowym i nic nie wartym człowiekiem oskarżonym o dezercję. Jego zadaniem będzie powstrzymać rasę obcych atakujących Ziemię. Pewne jest to, że mu się to nie podoba, od początku seansu widzimy niezadowolenie na twarzy Toma Cruise'a. Jak walczyć, gdy nigdy nie stoczyło się żadnej bezpośredniej bitwy? Trzeba nauczyć się zasad gry - a jest to, uwierzcie mi, poziom trudności ustawiony na master! (zagadka rozwiązana). Cage nie otrzymuje należnych wskazówek, więc szybko umiera. Zazwyczaj w takich chwilach następują napisy końcowe, ale nie teraz! Okazuje się, że Cage otrzymał dar wracania do tych samych zdarzeń - po zgonie. Cieszy to, iż podczas oglądania widzowie zazwyczaj zostają powiadomieni co i jak, niemal wszystko zostaje dokładnie wyjaśnione i omówione.

Nie zdradzając za wiele, śledzimy losy niezdary - bo taki z niego żołnierz, że koń by się uśmiał, ale dzięki swojej zdobytej mocy -uczy się na błędach, poznaje tajniki egzoszkieletu (tak, w tym uczestniczą na wojnie). Śledzi ruchy niebezpiecznych, szybszych i zwinniejszych potworów z mackami (tak zwane Mimiki) od ciężko ważącej zbroi, która uniemożliwia wygrania olimpiady. Dokonuje wszelkich starań, żeby znowu nie zginąć (no bo ile można?). Niestrudzony dąży do prawdy, dlaczego on i jego towarzysze giną za każdym razem. A gdy to nie wystarcza, planuje strategię, stara się rozwikłać problem wszelkimi środkami. Sporo biega, snuje dywagacje i jest świadkiem wplątanym w ciąg powtarzających się rozmów, postaci, wydarzeń.




Po aktorach nie spodziewałem się power upu. Tymczasem otrzymałem zgrany duet Cruise'a z Emily Blunt (grała w Looper -Pętla czasu, więc temat był jej dobrze znany). Dogadują się bez słów. Otacza ich aura skrywanej przyjaźni, świetnie ze sobą współpracują, dzięki czemu, jako widz nie traktujemy ich jak manekinów na wystawie. Cruise odgrywa znane miny z Top Gun, albo z Raportu mniejszości, ale od dawna wiedziałem, że jest utalentowany - szkoda tylko, że nie miał okazji zagrać w ambitnych produkcjach (grywał tylko w bardzo dobrych, lecz nie w rewelacyjnych dziełach). Całe szczęście nie przechodzimy koło nich obojętnie i z rezerwą. Duży plus należy się za to, że postacie nie zostają pochłonięci przez ckliwy, nierealny romans. Jest cienką linią zarysowany, oddalony gdzieś na bok - nie był nawet konieczny, więc potraktowano go jako dodatek, żeby wypływało więcej przyjemności z półinteligentnego obrazu (nie ogłupia, ale do najodważniejszych, najciekawszych i najbardziej skomplikowanych Sci-Fi nie należy - ma spory dystans do nadrobienia).




W takich filmach bardzo ważną rolę odgrywa montaż, a ten stoi na dość wysokim poziomie. Co prawda możemy wpaść w dezorientację, gdy przelatuje przed oczami seria slajdów z krótkimi zdaniami, ale wpisuje się w trend konwencji zapętlenia linii czasoprzestrzennej. Mamy stechnicyzowaną muzykę, która jakoś nie za przesadnie zapadła w pamięć, drugoplanowe role są mało wyraziste, bez krzty sympatii i aromatycznego smaku. Są jak mięso armatnie - tylko po to, żeby miało kogo przygnieść, wysadzić, pokazać jakich bezmyślnych żołdaków mają i hodują amerykanie. W każdym razie, dzieje się i na to liczyłem, jak tylko zakupiłem bilet.

Jeśli macie wolne popołudnie warto odwiedzić kino. Zobaczcie koniecznie, jeśli kochacie zrobotyzowane pola walki! To naprawdę widowiskowy spektakl nie nadużywający świetnych efektów specjalnych. Film trzyma tempo i ma nie wiele przystanków, przy których czujemy zwolnienie obrotów. Skondensowana rozrywka, która chciała poruszyć trudny temat, na szczęście w porę się obudziła, że nie ma szansy przebicia (za mało kurzu jak na trudną do przezwyciężenia batalię). Kamera stara się jak może, żeby być w nieustannym ruchu. Kręci się po okręgu, skręca raz w prawo, raz w lewo, a to rzuci światło na twarz aktora, a to zaprezentuje zmianę perspektywy. Potrafi ostro dopieprzyć (ponownie wybaczcie moje słownictwo) z nakręcaniem po planie. Potrafi poruszać się za szybko i zbyt z nachalnym przytupem.




Nie brakuje charakterystycznych klisz (wojna świadectwem bohaterstwa), czy pomysłów wychwyconych z produkcji szeroko znanych lub podziwianych (z takich tytułów jak: Elizjum, Dzień Świstaka, Obcy, Żołnierze kosmosu, Dzień Niepodległości). Są sceny wprawiające w znak zapytania, ponieważ odnosi się wrażenie, że już gdzieś to widzieliśmy. Mamy do czynienia z niegroźną odtwórczością, która nie zatruwa dobrej zabawy (emocje zamazują schemat scenariusza). Bohaterowie dogorywają, trudzą się, ale niestety czasem idzie im za łatwo (jakby przeciwnicy byli skazani na nieuchronną klęskę). Warte polecenia kino, bo ja się na nim świetnie bawiłem i lepszej rekomendacji nie mogę zapodać. Dostarczył to, co powinien. Dawno nie wyszedłem z seansu po którym miałem ochotę na więcej dynamicznych ujęć. A to już coś, bo jestem wybrednym odbiorcą sztuki.




  

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz