środa, 14 maja 2014

Detektyw - Prorok w policji



Drobna uwaga - podczas tekstu mogą przewinąć się przekleństwa i niecenzuralne słowa. Ostrzegam! Czytasz na własną odpowiedzialność. Jeśli ci to nie przeszkadza, zapraszam do przejrzenia tekstu. Gotowi? Start!

Seriale nie są moim żywiołem. Nigdy nie byłem ich fanem. W całym mym życiu obejrzałem w całości z pięć seriali? (nie licząc anime i tasiemców z japońskiej kultury oraz długo antenowych historii, które nie dokończyłem z różnych powodów). True Detective zaciekawił mnie z prostego powodu: jest krótki i skupia się na postaciach, odpychając intrygę na dalszy plan. Co nie zmienia faktu, że fabuła stoi na niskim poziomie: co to, to nie. Ważnym powodem była też wysoka średnia liczba ocen, jakie postawiono mini cyklowi o policjantach. Odpaliłem i wsiąkłem na dobre. Dwa dni zajęło mi obejrzenie pierwszego sezonu Detektywa. Czy było warto? Ho, ho, co to za pytanie?!


Intro wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z sielskim krajobrazem o ponurej panoramie Luizjany. Religijne relikwie, ogień piekielny, metropolie oraz fabryki połączone z pierwotną naturą. Słońce nie praży, więc nie ma mowy o pięknie w pozytywnym świetle przekazu. Przypieczętowane muzyką alternatywnego country zespołu o psychodelicznym korowodzie. Szykowało się na niezły mindfuck gatunków.

Głównymi bohaterami są dwaj detektywi z Luizjany, Rust i Martin, którzy pracują nad sprawą morderstw, która sięga do 1995 roku. Jednak są to tylko retrospekcje na tle współczesnych wydarzeń z 2012 roku, ponieważ obaj panowie przesłuchiwani są przez detektywów: Thomasa PopaniaMaynarda Gilbougha. Opowiadając im wszystko w szczegółach chcą dociec dlaczego sprawa zaszła tak daleko, i o tym, co poróżniło dwójkę charyzmatycznych partnerów z drużyny.

Pilotażowy odcinek nie jest jakoś wybuchowy, by uznać go za idealne otwarcie serii (Sześć stóp pod ziemią, czy Zagubieni mieli mocniejsze wejścia). Detektyw zaczyna się jak Breaking Bad. Z pozoru nic wyjątkowego, ale z odcinka na odcinek staje się coraz wyraźniejszy i przykuwa do ekranu rewelacyjnymi ujęciami, przepięknymi zdjęciami, kwintesencją podstawy filmowej, czyli mastershotami, dekoracyjnymi dialogami i duetem aktorskim, który niszczy uczucie obcowania z dramatem telewizyjnym wyprodukowanym przez HBO. Matthew McConaughey Woody Harrelson są opoką serialu i trzymają poziom od pierwszej sceny. Zakończenie serialu może nie jest powalające na tle dążenia do rozwikłania brutalnej zbrodni, ale klimat opowieści sprawia, że nie ma to większego znaczenia. 



Na pierwszy rzut oka fabuła przypomina film Siedem Davida Finchera. Okultystyczna zbrodnia połączona z plemiennym rytuałem oraz granicząca z perwersyjną przemocą. Sadystyczne motywy złączone z chrześcijańskim cierpieniem i epatowanie nagością. Po odejściu policjantów z miejsca zbrodni nie wiele wiemy, suspens dopiero będzie parować.

Podczas przejażdżki samochodem Rust spogląda powyżej linii horyzontu i nawet plakat na billboardzie wskazuje pytanie ,,Kto mnie zabił?''. Zachęca widza do wyciągania wniosków i układania misternie przemyślanej konstrukcji ,,dzieła'', którego ktoś się podjął i odważnie popełnił nie bez kozery. I pytanie pozostaje: kim okazać się może morderca z satanistyczno-pogańskim zacięciem. Czy będzie zwykłym, przeciętnym z twarzy człowiekiem, jak z 8 milimetrów Joela Schumachera, czy psychopatycznym spryciulą z Milczenia owiec Jonathana Demme? Albo maniakalnym fiutem z teen slasherów, albo psychicznie chorym, nieuleczalnym pojebańcem? 




I choć wątek satanistyczny nie przyprawia o dreszcze, jak w Dziecku Rosemary Romana Polańskiego - ma ono swoje wyjaśnienie. Gdy przerażające wiadomości przenikają do czachy odnosi się wrażenie, że Nadzy i rozszarpani jako wstrząsający film przetarł ślady i trafił do meta-serialowej rzeczywistości (głównie przez podobne, imitacyjne kadry w nagraniu). Autor korzysta z fantastyki i filmów giallo - brakuje tylko żółtej okładki na plakacie serialu. Poza tym czerpie garściami z kina południowego, grozy tak nieczystej, hipnotycznej, że prawie niewidocznej dla ludzkiego oka.

W początkujących odcinkach kamera zazwyczaj robi obroty o 90 stopni - skupiając się na dwójce charakternych aktorów. A od czwartego epizodu robi się nadzwyczajnie filmowo (scena ze Stealth motywem- elementem skradankowym pozostawia widza w osłupieniu). Później kamera staje się żywsza i zmiany wewnątrzkadrowe stają się normą, czasem nawet ciężko powiedzieć, czy ujęcie zostało przerwane na rzecz cięcia montażowego.

Krytycy jak zwykle posądzają o seksizm autorów produkcji.


Można serialowi zarzucić ,,dłużyzny'' lub stosowanie nadmiernie retardacji, ale jeśli przyjrzeć się z bliska scenariuszowi, i to jak został rozłożony na osiem odcinków - nie mogę powiedzieć, że ma niepotrzebne sceny. Reżyser konsekwentnie i z żelazną zasadą budowania leciwego napięcia ma swoje argumenty, aby tempo pozostało niezmienne. Dzięki czemu na każdy osobny odcinek przypada chociaż jedna scena, która zapada w pamięć. Niekoniecznie mam na myśli ,,odkręcenie gaźnika'' i podgrzanie temperatury, czasem wystarczają słowa, które gdzieś zostają w głowie i to one nakręcają zbieg dalszych wydarzeń.

Od pilota mamy sytuację, gdy nad spokojnym przedmieściem przeczuwamy fatalisty porządek wszechrzeczy. I nie ma opcji, żeby ten stan miał się polepszyć. Kiedy dochodzi do wygodnej i komfortowej sytuacji, wiemy, że lepiej już nie będzie. Jak to mawiają, gdy osiągniesz szczyt, nie unikniesz wypadku w dół, pogrążając się w czeluściach ciemności. Po zdobyciu wszystkiego, nieodwracalnie upadamy i lecimy na złamanie karku.

Luizjana to nieprzyjemny stan w USA. Nad Zatoką Meksykańską, gdzie młode dziewczęta przedwcześnie się kurwią, a rynek zalewany jest łatwo dostępnym przemytem pokaźnej ilości narkotyków. ,,Gliniarski'' kodeks moralny jest wystawiony na próbę, a ich frustracja pracą doprowadza do układów, w które niebezpiecznie się wikłają i bezsprzecznie podporządkowują. Momentami infiltracja wbiega w szereg wydarzeń, a granica między prawem a przestępstwem jest niewielka i znikoma.




Na tej skurwiałej ziemi nie ma nadziei. Nihilizm dotyka nie tylko światek podziemnych interesów, ale również Kościół, komórkę społeczną. Korupcja i kolesiostwo, a tradycje zlewają się z nowoczesnym podejściem do obyczajowej rewolucji i zderzenia się z mitem o bezdennej wolności człowieka.


Kadr z Deadly Premonition



Sam Fukunaga (reżyser) przyznaje się czerpać inspiracje z Terrenca Mallicka - więc nie dziwota, że krajobraz wygląda złowieszczo i z boskim atrybutem. Senne otoczenie przypomina wycyzelowane miasteczko z Twin Peaks. A tajemnicze spirale z gałązek przypominają mi topos z gry konsolowej Deadly Premonition. Co więcej, scenarzysta nawet jeśli nieświadomie, korzysta z wiązanek gałęzi wiążące się z klątwą na podobę Blair Witch ProjectPozwólcie, że ponownie odniosę się do Breaking Bad - współczesnego arcydzieła w gatunku seriali dramatycznych. Ten pięcio sezonowy twór Vince Gilligana  jest poniekąd prekursorem postnowoczesnej myśli Nietzschego. Dobro i zło wypadło z obiegu, odróżnianie obu postaw we współczesnym świecie jest niemal niemożliwe. Obecnie przeciwstawne słowa wzajemnie się przenikają, a zadawanie pytań ,,Czym się różni dobro od zła'' nie już jest tak łatwe do stwierdzenia, wręcz jest ono nie na miejscu, bo straciło odświętne credo (więcej o tym przeczytacie w wątku o serialu ,,Breaking Bad'') - tzn. czytaj między wierszami.

Serial ochoczo korzysta z wizerunku gliny na przełomie lat 80's i 90's. Zły porucznik Abela Ferrary, to świetny przykład, by nakreślić konterfekt stróżów prawa, bo tak widz zacznie postrzegać życie nad Zatoką Meksykańską. Zażywanie dragów, skłonność do zamoczenia ryja w kieliszku z nie najgorszym alkoholem, popadanie w nałóg i brak odstępstwa od kuszących grzechów, naginanie prawa dla własnej niemocy, oznaki przemocy w rodzinie, czy dupczenie na boku. 

Rust to postać wyjątkowa i skłonna do szaleństwa. Magnetyczne uosobienie, ze spokojnym głosem wygłasza moralitety na tematy, za które biorą się filozofowie. Nie panikuje, gdy dochodzi do spięcia, a sytuacja nie wygląda kolorowo. Jego umysł nie poddaje się wątpliwościom, wie kim jest i nie oszukuje poprzez ułudę. Nie interesują go rzeczy proste i przyziemne. Oddaje się pracy i poddaje obsesji rozwikłania sprawy, którą dostał i nie zamierza z niej zrezygnować, dopóki nie złapie wariata odpowiedzialnego za sensację w Luizjanie. Mogłoby się wydawać, że nie jest zbyt normalny - koledzy z pracy go nie cierpią, żeby nie powiedzieć nienawidzą - uważają, że za bardzo opiera się na teoriach niż rzeczowym dowodzie (co po części mają rację), ale jego umysł działa na zupełnie innych motywach. Jest odszczepieńcem i ludzie nie tolerują jego negatywnego postrzegania świata oraz niezgodnych zasad działania z procedurą prawa. Nie raz w myślach chciałem, żeby postawił się krzykliwemu szefowi i powiedział ,,Pierdol się! Nie masz pojęcia w jakie bagno wpadliśmy. Musimy oczyścić to miejsce z odpadów'' albo ,,Ty skurwielu, nie masz pojęcia, co musimy czynić, aby uratować sprawę dla dobra śledztwa. Ryzykujemy własną dupą za ujawnienie zbrodniarza!''. Jasne, że nie mógł tego wypowiedzieć, bo tak ostre słowa pociągnęłyby go do odpowiedzialności karnej, ale wielokrotnie przyznawałem rację personie o niższej randze.




Łamię wraz z partnerem liniowy przebieg poszukiwań i grzebie w papierach, który swoim zachowaniem podpada - nie podoba się to zarządzającym. Rust ma przeogromną wiedzę i wyprzedza wszystkich o co najmniej jeden krok. Scenarzysta inspirował się filozofią H. P. Lovercrafta i Thomasa Ligotti, którzy wyznawali we własnej twórczości, że największy upadek rodzi się w niewyjaśnionych okolicznościach. Stawiając na ból i zapaść emocjonalną oraz doprowadzając bohaterów do bezsilności wewnętrznej - chłodna logika przejmuje stery i to ona decyduje, jakimi osobami się stajemy.

Przez dużą część akcji mamy konflikt rozumowania, jak powinno funkcjonować małżeństwo. Miłość zostaje rozdzierana przez oddzielne i rozbieżne opinie między kobietami, a mężczyznami. Obie płcie nie zgadzają się ze sobą, co w konsekwencji dochodzi do rozterek sercowych (nawet, jeśli po nich tego nie widać). I w gruncie rzeczy nie można postaciom przypisać łatkę monogamistów. W każdym z nich zalega mrok w głębi duszy, który odpowiednio połechtany wylęga się i rujnuje związki - nawet te skierowane na dystansowym partnerstwie. Problemem wydaje się również motyw wybaczenia (kojarzący się niejako z naukami Chrystusa). Dualizm tkwi w tym, że gdy już nawet dochodzi do wybaczenia czyiś grzechów, wciąż w zarodku odzywa się nieprzyjemna myśl (a jeśli znów się to zdarzy?). Kołatający umysł stara się wyprzeć negatywne myśli, ale tak jak podejrzewałem od początku, serial cechuje się niepowstrzymanym fatalistą. Amotywujące słowa, które prowadzą do nieszczęścia przez potęgę myśli (filozofia sukcesu zostaje obarczona demotywującym napędem następujących po sobie wydarzeniach). Rustowi można zarzucać przesadną psychoanalizę w typie Junga. Bo podobnie jak on, związki oparte na ,,miłości'' wiąże ze sprężonym libido. I to popędy decydują o tym, jak kochamy kobietę lub mężczyznę. 




Nikt nie jest bez winy - tak sądzi Rust w swojej makówce. Ogółem Rust w nic nie wierzy i ma całkowicie w dupie fantazmaty (albo żeby brzmiało to rozsądniej - postulaty) w stylu ,,Rodzina jest najważniejsza'', ,,Iż życie ma sens'' ,,Że ludzie są dobrzy''. Nawet największe świętoszki mają za uszami, a ci wyżej postawieni wcale nie należą do elity cechującej się nieskazitelnością i bezgraniczną miłością do bliźnich. Ludzie nie znoszą Rusta, ponieważ nie odpowiada im jego profil psychologiczny, nie należy do statystycznego obywatela na Ziemi. A nie od dziś wiadomo, że jak ktoś się wyróżnia, mają go za dziwaka, za osobę niepoczytalną, to i wysyłają go na przegląd do psychologa. 



Ale Rust Cohle z pedantyczną manierą karmi się swoistymi demonami i nie widzi nic poza nadciągającym mrokiem i zniszczeniem. Jego apokaliptyczna wizja rzeczywistości nie odpowiada nikomu i najlepiej by się go pozbyli z dochodzeniówki, gdyby nie Martin Hart - który jest po stronie Rusta. Wiadomość iście niezwykła zważając na to, jak podzielną uwagę mają na sprawy dotyczące życia osobistego, ale dopełniają się swoją przeciwwagą. Martin wierzy w instytucję małżeńską. Chętnie spędzałby więcej czasu z rodziną niż w pogoni za szlakami zdegenerowanego przestępcy. Niestety praca zmusza go, aby odciąć się od familii i zrozumieć postępowanie mordercy. Prowadzi więc koczowniczy tryb życia, zagłębiając się w przykry zakątek świata i bergsonowskim ruchem przemierza okoliczne zadupia w poszukiwaniu świadków, znajdując osoby, które mogą coś wiedzieć lub są zaplątane w okultystyczną działalność. 

Rust przypomina Luthera - rozprowadza podejrzanych lub napotkanych osobników podczas służby na czynniki pierwsze. W dziesięć minut potrafi poznać kim jest osoba po przeciwnej stronie zwierciadła duszy, potrafi wydusić z niego, co dla niego jest korzystne i najcenniejsze dla postępu w dochodzeniu. Zagląda im w duszę i kradnie ich słabostki zamieniając je w strach. Po czym ludzie tracą ducha i popadają w popłoch. To genialny manipulator i jako ,,wzorcowy'' erudyta posługuje się językiem oraz aparycją władzą nad innymi (przez co też bardzo natarczywie manipuluje własnymi sentencjami na mapie myśli) - poradniki w stylu ,,Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi'', to przy tym pikuś i nieszkodliwe szkolenie na znawcę podmiotów. Rust ma pojemny umysł i wykorzystuje go w sposób świadomy. Chcąc mieć kontrolę nad tym, jak postrzega rzeczywistość, korzystając z języka podświadomej sugestii. Dlatego nie ma trudności po pierwszym kontakcie z ,,pacjentem'' wydobywając potrzebne informacje bez popisywania się skłonnościami do przemocy. Jest jak narkotyk który otępia, pożera determinację i zdrowy osąd, opiera się na ich kompleksie niższości, by złamać ich wewnętrznie i przekonać do własnych racji.


Zważając na to jakie seriale ostatnio cieszą się renomą - łatwo zauważyć, że widzowie z przyjemnością śledzą ludzi pogrążonych we władzy. Nie tylko tych panujących nad umysłami nieświadomych istot (House of Cards, Gra o tron), ale przede wszystkim panujących nad samozwańczą osobowością, którą sami sobie wykreowali. Rust też nie jest bez winy - sam narzucił myśli, które niszczą jego relacje z otoczeniem i rujnują kontakty międzyludzkie. Rust kocha nienawidzić życie, jak dr. House. Jego starsza wersja wygląda jak Jezus, jest nieogolony a włosy opadają na szyję splatając się na końcówkach. Nawet złym chce okazać łaskę i nakazuje więźniom na komisariacie, aby prosili go, aby przebaczył ich niegodne postępki! I jak to Jezus, gada zagadkami w których nie potrafią się połapać pospolici obywatele. Zna teorię megastrun, a papierosy Camel (z wielbłądem na opakowaniu) zapala rytualnie - trzymając go zawsze w ten sam sposób, wzmacniając intelekt (dziewiętnastowieczni lekarze polecali swoim pacjentom palenie), poprawiając pamięć i koncentrację (wynikające ze współczesnych badań Psychiatrii). Popija piwko ,,Lone Star''. Nie przeszkadza mu samotność i odmienne zdanie na tematy niepopularne w codziennej mowie. W przeciwieństwie jednak do Jezusa nie jest człowiekiem dobrym. Jak sam zauważył: musi być ktoś zły, by bronić świat przed innymi złymi gośćmi. W Biblii Jezus jest zbyt wybielony, żeby porównywać go do Cohle'a, ale gdy odniesiemy się do książki Nikosa Kazantzakisa ,,Ostatnie kuszenie Chrystusa'', ewentualnie do adaptacji filmowej Martina Scorsese pod tym samym tytułem, możemy jasno przyznać, że mają wiele wspólnego i błąkają się pomiędzy misją życiową, a trudem zrozumienia, że nie nad wszystkim mają pełną kontrolę.




I jakkolwiek będziecie interpretować Prawdziwego detektywa, zawsze trzeba mieć na uwadze fakt, że ,,Widzimy to, co chcemy widzieć''.





Sezon I

0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz