wtorek, 18 lutego 2014

Dwa tygodnie z postapokalipsą: Dokąd nogi poniosą - Opowiadanie mojego autorstwa



W skrócie: W tym krótkim opowiadaniu poznacie dwójkę przyjaciół, którzy wprawdzie nie wiele o sobie wiedzą, ale wspólnie przemierzają planetę Ziemię po nieznanym nikomu kataklizmie. Ich jedynym marzeniem jest zdobycie pożywienia, wody, a także odnalezienie domu, w którym można byłoby zacząć wszystko od początku...


- Dokąd teraz?

 Zapytałem towarzysza, którego zwę przyjacielem. Chociaż trudno nazwać kogoś przyjacielem, jeśli tej drugiej osoby się nie zna. Mało o sobie wiemy, ale żaden z nas nie zniesie samotności w zgliszczach epoki, którą bezpowrotnie utraciliśmy. Ulotniła się. Nastał kataklizm o którym nie wiedzieliśmy. Odwiedziła ludzkość bez ostrzeżenia.

- Nie pytaj dokąd. Nie mam bladego pojęcia.

Mym przyjacielem jest rusek. Lepiej się odnajduje w pustych terenach niż ja. Możliwe, że ruscy łatwiej znoszą tragedię i upadek Ziemi. Tęskni za wódką i kobietami, lecz bez oporów idzie przed siebie. Chciałbym wierzyć, że więcej nas łączy niż dzieli i to, co mamy przed oczami. Wynędzniałe i opuszczone ziemie. Nie wiem, czy to ojczysta ziemia. Zresztą, jakie to ma znaczenie, jeśli nic nie jest tak jak dawniej. Może to rosyjskie tereny, a równie dobrze mogłyby być niczyje. Ziemia skurczyła się do niewyobrażalnych rozmiarów. 

Przetrwały nieliczne lasy, pustkowia i góry, gdzie panuje dziwny klimat - nie ma tam świeżego powietrza. Od biedy żartujemy sobie, żeby zapomnieć o trapiących smutkach i przed tym, co niebotycznie, nieuchronnie grozi strapionemu losu. Trudno o pożywienie. Nie ma zwierząt - nie polujemy, i tak nie mamy czym. Nie ma przetartych szlaków - brak dwunożnych stóp na podłożu. Jesteśmy pozbawieni złudzeń. 

W Polsce, gdy panował ustrój demokratyczny, co prawda daleki od ideału wyobrażeń, mogliśmy chociaż iść do sklepu i kupić wartościowe produkty. Teraz nikt z nas nie wybiera się do supermarketu. Kataklizm pozbawił prostoty zdobywania jadła. Nikt nie uczęszcza do pracy, nie tworzy się rodziny. Nie wiemy, czy ktoś jeszcze przeżył, ale szukamy ludzkich oznak życia. Brakuje wspólnoty. 

Rusek z rosyjskim akcentem przemawia do mnie i nie zawsze wiem o czym. Dostał amnezji pourazowej. Nie pamięta kim jest ani jak się tu znalazł. Rząd nie poinformował nas o upadku cywilizacji. Zataił przed nami coś, co nie powinien ukrywać. Mieli święty obowiązek zakomunikować, że nadciąga śmiertelne narażenie ludzkiego życia. Nie wierzę w to, że nie wiedzieli o tym, co się miało wydarzyć. Pewnie chowają się w bunkrach obsypani zapasami na kolejne czterdzieści lat. Zapewniając sobie ciepłą wodę, dostęp do energii świetlnej i zdobyczy techniki wydobytych z pomysłów ludzkości. Może wiedzieli, że nikt nie przeżyje? 

Niegdyś wiedza się nie liczyła, a teraz z przyjacielem poszukujemy książek. Coś, co sprawi, że uśmiechniemy się ze szczerości i z radości poobcowania z pismem, myślą i mową. Chodzimy niedożywieni. Żołądki są ciasne. Wychudzone ciała sprawiły, że częściej sypiamy - za dnia, również. Nasze szczęki mają kłopot z przeżuwaniem, a zęby od braku witamin stały się słabsze, mniej odporne i mało ochocze do przegryzania. Nie roztkliwiamy się nad przeszłością. Mój towarzysz popadł w rozpacz, jak tylko przypomniałem o wspólnych biesiadach i śpiewach. Nie ma muzyki i pokarmu dla duszy. Zostaliśmy z niczym. Budynki grożą zawaleniem, albo zostały splądrowane po całości i do gołej ziemi. Nigdy nie paliłem, a teraz zapaliłbym papierosa, żeby skrócić żywot.

- Jestem Apolłon. - Powtarzam sobie w duchu.

Wymyśliłem to imię dla siebie, ale nie wiem kim jestem i czym się zajmowałem. Z polakiem wędrujemy przez pustkowia, jak stalkerzy ze stron których pochodzę. Nigdy nie wierzyliśmy w Boga, a teraz poszukujemy jego oblicza na planecie, gdzie nie słychać odgłosów i ćwierkania ptaków. Towarzysz stracił nadzieję, ale ja ufam, że odnajdziemy dom, w którym moglibyśmy zamieszkać. 

Jestem spragniony wody i jak tylko natkniemy się na rzeczkę - nie ważne, jak brudną, mętną i zanieczyszczoną - pijemy, by się nie odwodnić. Zwie mnie przyjacielem, ale nic o sobie nie mówimy - do rozmów dochodzi sporadycznie. Nie chcemy się od siebie uzależniać, ponieważ w chwili śmierci obaj popadlibyśmy w obłęd, strach zapanowałby nad kontrolą emocji. Stracilibyśmy chęć ciągnięcia własnych nóg w kolejne zapadłe miejsce. Byłoby to zbyt ogromne obciążenie duchowe. Nie chcemy zatracić rozumu, dlatego wędrujemy razem, ale myślę, że polanie słyną z gościnności i potrafią podać pomocną dłoń, i nie odmawiają towarzystwa. Zauważyliśmy tory kolejowe na pustyni.

- Ciekawe dokąd prowadzą. - Odezwałem się z niekłamiącą satysfakcją.

- Donikąd. - Odpowiedział oschle i bez wyrazu. 

Zatracił się w bezsilności. Nie potrafię wywołać u niego iskierki w wiarę w to, że dojdziemy do raju utraconego. Nie jestem w stanie zaprowadzić go do oazy i piękna. Lepiej znosi okoliczny klimat. Jest silniejszy fizycznie, ale słabszy psychicznie. Tępieje. Mimochodem spoglądamy na siebie, aby nacieszyć się ludzką twarzą. Obraca się i spogląda, jakby chciał zawrócić, lecz o nic nie pytam. Czekam na jego reakcję. Opuściliśmy tory kolejowe prowadzące ,,donikąd''. 

Dwa dni marszu i trafiliśmy do spieczonych terenów, gdzie ino ostały zapadłe dziury bez okien, w fatalnym stanie fundamentów i roznegliżowane konstrukcje budynków. Przyjaciel zaczął dygotać. Zmiana temperatury odcisnęła planowane piętno. Przeszukiwaliśmy teren, aby położyć się na materacu, styropianie, czymkolwiek albo żebyśmy chyżo zdobyli koc dla trwalszej ochrony niskiej temperatury ciała, lecz nic nie miało miejsca. Nieprzydatne rupiecia. - Oto, co zastaliśmy.

Wiem, że chciałby umrzeć i bym mógł mu pomóc w jego celu, ale nie odważy się o to zapytać. Zapadłe oczy, wyraźny zarost i usta zaprawione smutkiem mówiły same za siebie.

- Nic nie ma na tej przeklętej planecie! - Krzyknął ze skomleniem.

Zawył po raz wtóry. W tak kiepskim stanie widziałem go jakiś tydzień temu, zanim wyczerpały się towary do spożycia.

- Wiesz towarzyszu, powinniśmy zawrócić dla twojego dobra.

- Nie, dam radę. Nie możemy się zatrzymywać, bo zginiemy. 

- Jesteś zmęczony. Warunki ci nie sprzyjają. 

- Co? - Miałem wrażenie, że majaczył i popadł w otępienie.

- Warunki ci nie sprzyjają.

- Nie, nie. Powtórz to, co mówiłeś wczoraj. 

- Nie rozumiem. - Zrobiłem głupią minę.

- Dlaczego sądziłeś, że przetrwamy? 

- Bo tak powiedziałem. Odnajdziemy schronienie, cierpliwości. 

- Mogę ci ufać?, bo nigdy nie zapytałem. 

- Nie, nie wiem jak zachowam się w obliczu skrajnego załamania i wyczerpania. 

- Dobrze, a nadal chcesz ze mną przemierzać pustkowia naszej ziemi?

- Tak. - Czyżbym się uśmiechnął?

- Rozchmurzyłeś się, ale ja nie czuję się najlepiej. Chyba nadchodzi koniec.

- Nie. Zdaje ci się towarzyszu... przyjacielu. - To ostatnie słowo powiedziałem miękkim, prawie niedosłyszalnym głosem.

- Przyjacielu, niech będzie po twojemu. Chodźmy dalej. Najwyżej mnie zostawisz, jak upadnę. 

- Nie! Tylko nam się wydaje, że jesteśmy pokonani. Póki żyjemy, wszystko zdarzyć się może. - Czy to słowa z piosenki? 

- Jasne, że może, ale nie ukrywam, iż to banialuki. Chodźmy już. 

Rusek pomógł mi zrozumieć, że ciało potrzebuje odpoczynku, ale głowa musi zasymulować, gdyż to niebezpieczne i ryzykowne. Muszę się rozgrzać w ruchu. Wędrowaliśmy i przeczesywaliśmy tutejsze zabudowania - a raczej to, co z nich zostało. Zdobyliśmy łyk lodowatego napoju, zatwardziały kawałek chleba, który jest niejadalny. Gdy dreszcze mnie opuściły, a chwiejne myślenie odeszło w niepamięć, zapytałem.

- To, dokąd teraz?

Nie odpowiedział. W jego oczach ujrzałem spokój i palcem wskazującym wykazał:

- Tędy! - Na pustą drogę beznadziei.


0 Komentarz(e):

Prześlij komentarz